CHIŃSKA CESARZOWA

C

MONODRAM

Osoby:                   Jiang Qing, wdowa po Mao Zedongu
Miejsce i czas:       Chiny, więzienie Qincheng, cela, 1991

Cela jest czarna, właściwie  to pokój. Tylko nieliczne elementy, jak na przykład usytuowane centralnie w tylnej ścianie sceny drzwi, wyposażone w metalowy judasz, sugerują więzienie. Po lewej, bardzo wysoko, okno zasłonięte drewnianą więzienną maskownicą. Tamtędy sączy się światło, sączy się przez wąską szparę. Na początku to jedyne światło, jakie widzimy. Poświata gdzieś w górze w oddali, reszta tonie w czerni. W głębi pośrodku pokoju stół i krzesło, na stole papiery i książki, kałamarz, rozrzucone pędzelki, okulary w grubej czarnej plastykowej ramce. W rogu po lewej telewizor ustawiony na dwóch skrzynkach po owocach. Włączy się w momencie, kiedy światło powoli narastające, wydobędzie skuloną na łóżku postać. I będzie włączony do końca. W telewizji programy ukazujące przemarsze, defilady, grupowe zrywy, czasem pekińską operę. Głos słyszalny na poziomie szmeru, sączący się i uciążliwy, czasem muzyka.  W rogu po prawej, na betonowym postumencie drewniane łóżko, na którym nagromadzona została niezwykła ilość szmat, koców, podartych kołder. Obok stojak z cynową miską, dzbanek z wodą, kubek.

W barłogu, zwinięta w kłębek leży JIANG QING. Drobna, czarnowłosa kobieta, ubrana w szarobrunatnoczarny maoistowski mundur o przykrótkich rękawach i nogawkach spodni, w przyciśniętych do piersi dłoniach trzyma jak największy skarb, czapkę czerwonoarmisty. Jedną stopę ma bosą, lewa jest szczelnie obleczona białą niegdyś skarpetką.  JIANG QING leży, ale nie śpi.

Potem podnosi się, z czapki wyciąga połówkę zielonego surowego ziemniaka. Trze go zębami, nie gryzie. Czapkę rzuca na łóżko.

To ostatni ziemniak. Dzisiaj się spełni. Nawet jeżeli przyniosą  jeszcze bóg wie ile, nie będę już zakopywać ich w ciemności, by nie dojrzewały, lecz by wypuszczały trujące pędy…

Milknie na chwilę. Zastyga w bezruchu..

Ile to już lat czekam? Wyrok! Jaki wyrok? Zawracanie głowy! Wyrok to mógłby na mnie wydać chiński lud, robotnicy i chłopi, a nie to burżuazyjne ścierwo. 

Wygrzebuje się z barłogu.

Deng  Xiaoping umiał mnie tylko skazać! Ale nie zabić ! Boi się Przewodniczącego. Nawet po śmierci, nawet tyle lat po śmierci Mao, umiera ze strachu na samą myśl o nim. Zawsze chciał pokazać, że jest lepszy.

Moment zastanowienia. Trze ziemniak zębami.

Może  zresztą i był lepszy! Cha! Dopóki nie kazał strzelać na placu Tiananmen.

Podskakuje jakby w rytm dziecięcej wyliczanki.

Deng – Mao – Xiong – Zedong. I na niego przyjdzie czas. Choć ja już nic nie mogę zrobić. Trzeba było go wykończyć wtedy, kiedy był na to odpowiedni moment. Wtedy, kiedy byłam panią życia i śmierci, a całe Chiny leżały u moich stóp.

Wzdycha, jakby wspominała coś dobrego i rozczulającego.

Trzeba było! Tyle że Przewodniczący się nie zgadzał… I nazbyt wszystkiego pilnował. Na tym swoim basenie, z tymi wszystkimi swoimi dziwkami, którymi obkładali go jak poparzonego świeżym świńskim mięsem. Fuuu!

Znowu trze ziemniak zębami. Przygląda mu się.

Wszystkie pędy już zjadłam. Ale tylko trochę mnie boli. Dziwne! Słyszałam wprawdzie, że zielone ziemniaki to taka trucizna, która jednocześnie znieczula. Nie będę więc krzyczeć. Nie usłyszą mnie i nie przybiegną ratować.

Patrzy na ziemniak.

I umrę spokojna. We śnie. I nie będę musiała oglądać telewizji.

Podbiega do telewizora. Wali w niego pięścią.

Widzicie to gówno? Nie ma żadnego pokrętła. Mruga tak i gada przez cały czas. Nawet jak zgaszą światło, telewizor świeci. Robią to specjalnie. Kiedy już wybierają się spać, najpierw słychać dokoła łoskot trzaskających drzwi, a potem zaczynają  pokazywać w nim twarze tych, których wcale nie chcę widzieć.

Zagląda w ekran.

Jak na przykład żonę Dawida, mojego pierwszego męża, tę wytworną, błyskotliwą dziennikarkę. Sio! Sio! Nie przychodź! Nie, nie! Nie chcę cię widzieć.

Ucieka na proscenium. Pada na kolana.

Deng czasami irytował Przewodniczącego, ale w pięćdziesiątym siódmym, kiedy Mao powierzył mu atak na intelektualistów, Deng wywiązał się z tego bez zarzutu. Przeprowadził błyskawiczną kampanię, atakując przeciwników Mao w partii jak kobra. Jacy to zresztą byli przeciwnicy? Przewodniczący nigdy nie będzie miał przeciwników, bo to mogłoby zniszczyć Chiny. Chiny i Mao to jedno.

Macha ręką.

Przewodniczący wciąż sprawdzał, czy kierownictwo partyjne jest mu dostatecznie wierne i  wtedy Deng chyba czymś go omamił. Może dlatego zawsze tylko był wysyłany na wieś do komun reedukacyjnych i zawsze niestety wracał. Przebiegły burżuj w przedpokoju rewolucji. Bo to dopiero ja przeprowadziłam rewolucję. 

Rozgląda się, nasłuchuje. Zrezygnowana.

Wiem, że to nieuniknione. Przed śmiercią trzeba się rozliczyć. Żeby następne ciało … bzdura … nie istnieje żadna wędrówka dusz… bzdura… reinkarnacja to takie gadanie dla idiotów… to białe opium dla żółtych Chińczyków… bzdura… nie będzie żadnego następnego ciała. Następna to może być tylko rewolucja. Jedna, wieczna, nieustanna i kolejna. Więc może śmierć jest jak rewolucja? I przyjdzie włożyć czapkę hańby?

Rozmyśla przez chwilę. Na twarzy wyraz otępienia. Po chwili jakby przebłysk myśli.

Gdybyście widzieli jego łóżko – drewniane, było półtora raza większe niż zwykłe łóżko dwuosobowe. Dwie trzecie zajmowały stosy książek. A po tej stronie, gdzie zwykł leżeć, brzeg łóżka był wypukły, wyższy o jakieś dziesięć centymetrów. Myślicie, że może po to, żeby nie spadł, kiedy już zasypiał zmęczony długimi nocnymi studiami? O, nie! Po to, żeby było mu wygodnie, kiedy zapewniał sobie najwłaściwszy „wzajemny stosunek sił w organizmie”.

Wysuwa głowę do przodu jak żółw. Patrzy badawczo. Zrywa się z klęczek, biegnie do stolika, porywa okulary, nakłada, wraca, patrzy.

No?! No?! Kiedy się pieprzył. Nie, nie, nie ze mną. Nie robił tego ze mną w ogóle, odkąd postanowił zostać daoistą. Maoista daoistą, zabawne, nie? Ale czy Mao był maoistą? Nie wiem, doprawdy nie wiem. To mógłby być problem na poziomie pytania, czy Konfucjusz był konfucjanistą? Hmmm, nie rozstrzygnę już tego. Udawał, że jest daoistą, bo wciąż potrzebował dużo świeżego mięsa i dużo dymania. Tao… droga. Cha, cha. Stąd ta kurewska teoria, że właściwe praktyki seksualne mogą dać nieśmiertelność,  to gadanie o yang i ying, odwiecznej ludowej mądrości i wzajemnym stosunku…

Milczy przez chwilę. Trze ziemniak zębami. Mruga powiekami..  

Chciał mnie zostawić… skurwiel… najpierw w czterdziestym dziewiątym… dla operowej śpiewaczki…  potem w pięćdziesiątym szóstym… po tej operacji w Moskwie, kiedy wszystko mi wycięli…

Pauza.

To partia nie zgodziła się na rozwód…

Opuszcza głowę. Zdejmuje okulary. Kładzie obok siebie.

Dobrze wiedziałam, że muszę być ostrożna. I przez wszystkie następne lata mozolnie budowałam swoją władzę nad nim. To było trudne. I właściwie nieosiągalne. Niby przecież mogłam mieć władzę nad ludźmi z jego bezpośredniego otoczenia. Byłam dwadzieścia cztery lata młodsza. I co? Samotna, zdana na łaskę fal. Knuli przeciwko mnie każdego dnia, co i raz oskarżali mnie i kogoś z bezpośredniego otoczenia, że jesteśmy hao – dobrzy, no wiecie, że mamy coś ze sobą – i Mao nawet polubił tę grę – stawałam się lepiej sterowalna. Wszyscy w Grupie Pierwszej mieli nadzieję, że się mnie pozbędzie. Ale on wiedział. Obleśnie oblizywał swoje tłuste paluchy, patrzył na mnie i wiedział. I ja wiedziałam. Nigdy nie odważyłabym się na romans. Flirtować – tak, mówić, co ślina na język przyniesie, kazać się podziwiać, grać wielką damę, tańczyć na jego wieczorkach – tak. Nic więcej. Nic poza pustką. I poza czekaniem.

Ożywia się na moment.

Lubiłam filmy z Hongkongu. Oglądałam je trzy razy dziennie. Leczyły mnie z bezsenności, zapominałam wtedy, że Przewodniczący mnie nie chce, że ma inne kobiety. Że boję się. Najpierw przynajmniej próbował udawać. Kazał je ukrywać któremuś ze swych zaufanych ochroniarzy, dopóki nie zasnęłam. Mao nie cierpiał tych filmów, nie znosił też mojej ukochanej Grety Garbo.

Zrywa się. Wiruje jakby miała na sobie długą, zwiewną suknię.

Dama Kameliowa, Królowa Krystyna. Widziałam jej filmy setki razy.

Wyrywa się z marzeń. Siada obejmując rękami kolana.

A on?  Tylko opera pekińska i jego osobiste pląsy. Nawet w Moskwie kazał nam wyjść z przedstawienia baletu klasycznego, powiedział: nie rozumiem, w żaden sposób nie mógłbym tak tańczyć na palcach. I nie dowiedzieliśmy się, co się stało z czarnym łabędziem.

Czy on umiał kochać?  Najpierw rodzice ożenili go z dużo starszą kobietą. Takie były zwyczaje. Ale jej nie ruszył. Potem od dziewięćset dwudziestego była Yang Kaihui, matka jego dwóch synów, skazana na karę śmierci i stracona przez kuomintangowców za odmowę podania miejsca jego pobytu. Zanim ostygło  jej ciało, oficjalnie poślubił Hu Zizhen, z którą związał się jednak znacznie wcześniej. Synowie z pierwszego małżeństwa przestali się liczyć – młodszy Mao Anqing, szaleniec, którego trzeba było izolować, starszy Mao Anying, zginął w wojnie koreańskiej. Dał słuszny rewolucyjny przykład masom. Synowie Przewodniczącego! Musieli sami radzić sobie w życiu. Byli dorośli, kiedy odkryto ich istnienie. Podobno ten młodszy oszalał właśnie z powodu tego radzenia sobie…

Pamiętam jak zaprowadziłam go do kliniki, krzyczał, krzyczał, trzymał głowę między kolanami i krzyczał. Oczywiście ja musiałam to zrobić, Mao najchętniej udawałby, że w ogóle nie myśli o zwyczajnych codziennych sprawach… że trzeba robić porządki, także w rodzinie.  Lekarz, który nas przyjmował aż zdębiał, kiedy zobaczył moją marynarkę z miękkiej wełny, jedwabną bluzkę i pończochy, prawdziwe jedwabne pończochy…

Głaszcze swoje łydki od stóp aż do kolan unosząc nogawki spodni jakby właśnie nakładała te jedwabne pończochy.

Doktor Li. Został później osobistym lekarzem Przewodniczącego. Nie znosił mnie … z wzajemnością, ale nie mogłam mu nic zrobić… Mao go chronił.

Gdybym tak miała policzyć wszystkich, którzy wymknęli się  z moich rąk? Nie było ich wielu. a jednak… a jednak… 

Znowu obejmuje nogi rękami. Opiera brodę na kolanie.

Ciekawe, w którym momencie człowiek zapomina, co to wolność? Czy wtedy kiedy wymordował dziesięć, czy sto milionów ludzi?

Muszę umrzeć. Mam dość. Dość czekania. To nie kwestia nadziei. Kilka lat temu, kiedy usłyszałam, że czołgi znowu urządzają rajdy między trupami studentów na Tiananmen, jeszcze miałam nadzieję. Była malutka, ot taka, tyci, tyci! Że choć tu, do celi, przyślą jakiegoś strażnika, który strzeli mi w tył głowy. Czekałam i czekałam. Powoli umykały mi wszystkie moje magie. Zawiodły magiczne cyfry, które próbowałam przekładać na rozmaite sposoby. W końcu przestałam ufać magii liczb. I wiem, że czas nie chce  sprzyjać moim skrytym planom.

Uśmiecha się gorzko.

To nie będzie tragedia. Jeżeli ktokolwiek spodziewa się dramaturgii, będzie rozczarowany. Jaki dramat może rozgrywać się w celi śmierci?

Staje wyprostowana. Wkłada ziemniak do kieszeni. Rozpostarte dłonie składa pod szyją.

Stara kobieta w łachmanach już trzynaście lat czeka na śmierć. Ale wybawienie nie nadchodzi.

Gdzie tu dramaturgia? Tylko nuda, nuda codziennego rytuału. Miska, wiadro, miska. Ciemność, jasność, ciemność…

Nie chodzi na spacery. A to, co najbardziej chciałaby zobaczyć przed  śmiercią, to deszcz.

Ręce jej opadają.

Biec przez deszcz w jedwabnej sukni. Tak bardzo kochałam piękne, wytworne stroje. Przez całe życie. No, do czasu rewolucji kulturalnej. Wtedy zostałam żołnierzem i włożyłam mundur.

Zmieniłam się. Wiedziałam, co robię. Zaczęłam się ubierać jak Mao, w wielkie obszerne garnitury, męskie buty. Postanowiłam położyć kres potańcówkom. Ale on nie miał zamiaru zrezygnować ze swych cesarskich zwyczajów. Więc zaczęłam rozprawiać się z minionymi faworytami. Nie wszystkie udało mi się dopaść. Niektóre uciekały pod jego skrzydła, a on je chronił.

W siedemdziesiątym drugim ściągnęłam do Chin pewną Amerykankę, sinolożkę: nazywała się Roxane Witke. Dostała zadanie do wykonania: zapisać to, co jej powiem i wydać w Ameryce książkę o mnie… I wydała, ale dopiero pół roku po moim aresztowaniu, w siedemdziesiątym siódmym. Książka już nie mogła wpłynąć na kształt procesu.

Wciąż mam na sobie ten mundur. Umrę w nim i chcę, żeby mnie w nim pochowali. Właśnie! Trzeba to zapisać, sporo jeszcze trzeba zapisać przed śmiercią.

Już ma ruszyć w stronę stołu, zastyga w pół kroku.

Próbowałam różnych rzeczy. Nawet polecałam swoje myśli jednemu z bóstw, silnemu bóstwu. Kiedyś każda rzeczka, pagórek i las miały swoje bóstwa opiekuńcze. Niektóre były groźne. Jak choćby władca Żółtej Rzeki, pan wody. Ileż słów ku niemu posłałam? Do tej pory co roku zaślubiają mu, jak rzeka długa, młode dziewczęta, by go napaść, uśmierzyć jego gniew i zaspokoić apetyt. Topią je. A ja błagałam, żeby mnie też zabrał do siebie. Zrób coś, mówiłam, zabierz mnie stąd, ponieś na falach, ukołysz…

Pada na kolana. Palcami rozciąga wargi.

Pamiętam jak wchodził we mnie ból. Przez usta. Kładłam się do łóżka, wbijałam zęby w watę kołdry. Gryzłam, gryzłam, żeby nie krzyczeć. Strażnicy się śmiali: co ty, żresz te kołdry?  

Dotyka zębów, ogląda palce, wącha je.

Nigdy nie zabrali mi wszystkiego… Miałam noc. Nocą zawsze czułam się wolna. Najpierw, bo wierzyłam, że noc da mi władzę. Potem, że noc da mi władzę nad nim. Jeszcze później, że mimo nocy mam władzę. A w końcu, że w nocy nikt nie ma władzy nade mną.

Podnosi okulary, nakłada. Wstaje, idzie do stolika, siada, przewraca papiery. Wyciąga kartkę, znajduje pędzelek, pisze.

Właśnie! Ostatnia wola Jiang Qing, wdowy po Przewodniczącym Mao Zedongu. Po pierwsze, nie, to nie może być pierwsze. Zanotuję to gdzieś na boku: pogrzeb-mundur, o nie, nie napiszę, że chciałabym leżeć w mauzoleum, obok niego. Nie dam im szansy, by mogli się śmiać. I tak zakopią mnie gdzieś pod płotem … albo spalą … pewnie spalą i rozsypią na cztery strony świata.

Zamyśla się.

Nazywałam się kiedyś Li Jinhai… Li Yunhe… Lan Ping… Urodziłam się w Zuchang, niedaleko Quingdao, starego zbudowanego przez Niemców portu w prowincji Shangdong. Najważniejsze, żebym sama z sobą ostatecznie uzgodniła wersję. Przecież na pewno nie zniszczą tych papierów, schowają, zapobiegliwi Chińczycy. Tylko ja potrafiłam zmiatać z powierzchni ziemi papiery jak ludzi.

Nazywam się Jiang Qing.

Mój ojciec był cieślą i drobnym handlarzem, pijakiem, który bijał i żonę, i dzieci. Nie byli oficjalnie poślubieni, on i moja matka. Niektórzy próbowali nawet mówić, że ona była prostytutką. Może i była. Ważne, że wykształciła mnie stosunkowo dobrze. A jeśli spalą?

Sprzedała mnie korzystnie rodzinie Kang Shenga jako niewolnicę. I potem używali mnie wszyscy mężczyźni w tej rodzinie. Kang Sheng był wtedy najważniejszym mężczyzną w moim życiu. Osiągnął prawdziwe mistrzostwo w deprawacji, nazywali go nawet Diabeł. Uwielbiałam go za to. Nauczył mnie tysiąca sztuczek. Urodzony minister spraw wewnętrznych. Zagraniczni dziennikarze nazywali go chińskim Berią. Nie wiem wprawdzie, jaki był ten Beria, ale znałam Kanga jak nikt inny na całym świecie i wiem, że nie było mu równego.  To z jego polecenia przedstawiono mnie innym funkcjonariuszom partyjnym. Także w Yananie mi pomógł, dzięki niemu poznałam Mao. Potem, dopiero w czasie rewolucji kulturalnej mógł znowu stanąć blisko mnie. Mężczyzna w czepku urodzony. Nawet wtedy mu się udało, nie dożył klęski.

To pewnie chętnie opublikują: Jiang Qing już jako nastolatka oddawała się nierządowi i prostytucji. To coś dla nich.

W Szanghaju robiłam wszystko, żeby dostać się do teatru albo filmu. Zostałam aktorką i prowadziłam prawdziwie światowe życie. Stałam się nawet sławna w naszym małym Hollywood. Zagrałam Norę Ibsena. Mój partner, odtwórca roli Torwalda, gwiazdor Zhao Dan, wszelkimi sposobami przeszkadzał rozwojowi mojej kariery. I w sześćdziesiątym szóstym rewolucja zamknęła go na osiem lat w izolatce. Kiedy wyszedł, nie był w stanie ani poruszać się, ani mówić. Nie wiem, co stało się z nim później. Zaczął się mój proces. Wierzę, że już zgnił.

W trzydziestym drugim spotkałam Dawida. Był studentem. Zabierał mnie na wykłady Liang Shiqiu, najwybitniejszego szekspirologa. Udawałam, że nic nie rozumiem, a Dawid  zachwycał się moją naiwnością… Jego uwielbienie dla Zachodu było tak wielkie, że swoje prawdziwe imię, Yu Qiwei, zamienił na Dawida. W przyszłości nie wyszło mu to ślepe zauroczenie na zdrowie! Ale dopiero w przyszłości! To była wielka miłość. Oboje byliśmy młodymi, wolnymi od konwenansów ludźmi, a Dawida na dodatek przepełniała wiara w komunizm. Wzięliśmy cichy ślub. W trzydziestym trzecim Dawid został aresztowany przez Kuomintang i skazany na śmierć. Ocalił go wuj, wysoki funkcjonariusz rządu nacjonalistycznego. Dawid przeżył, ale ja straciłam swego ukochanego męża na zawsze. Wyjechał z Szanghaju bez pożegnania.

Pewnie ogłoszą, że jestem bigamistką, a mój ślub z Mao nigdy nie był ważny. Chyba nie powinnam tego pisać?

Odkłada pędzelek. Zdejmuje okulary.

W trzydziestym siódmym gazety zaczęły drukować w odcinkach książkę Edgara Snowa „Czerwona gwiazda Chin”. Cały świat mówił o nowych Chinach. Kiedy Japończycy zbombardowali Szanghaj, ponad dwadzieścia pięć tysięcy studentów i innych młodych ludzi wyruszyło do regionu całkowicie kontrolowanego przez komunistów.  Kang Sheng mnie także przerzucił do Yananu.

I wtedy spotkałam trzeciego mężczyznę, który okazał się najbardziej przydatny dla realizacji moich planów. Zdystansował dwóch poprzednich. Całkowicie.

Śmieje się.

Może byłoby lepiej, gdybym go nigdy nie spotkała? To się zdarzyło w Yanańskim College’u Sztuki i Literatury Lu Xun. Przewodniczący miał tam wykład, a ja siedziałam w pierwszym rzędzie i patrzyłam na niego… Pewnie już wtedy potrzebował dużo świeżego mięsa. Na szczęście wiedziałam jak to się robi.

Zamyśla się na chwilę, kiwa się na krześle.  

Wykrzyczałam to wszystkim następnego dnia: na pewno ucieszy was wiadomość, że teraz to ja grzeję łóżko Przewodniczącego Mao.

He Zizhen, jego drugiej żony, już nie było, zajęłam puste miejsce. To nieprawda, że ja jej zaszkodziłam, musiała odejść, nerwy jej wysiadły, zniszczone wieloma porodami w czasie Długiego Marszu. Z nią też miał synów, ale nikt nie wiedział ilu. Podobno dwaj urodzili się jeszcze przed Długim Marszem. Podczas ewakuacji z południa, matka zostawiła ich u jakichś chłopów. I ślad po nich przepadł. Potem He Zizhen urodziła jeszcze trzy córki, ale przeżyła tylko jedna – Li Min. Ciekawe, co teraz robi? To była grzeczna dziewczyna, grzeczna, choć trochę tępa.

Zresztą wszystkie jego dzieci nie były zbyt lotne. Włącznie z naszą córką, Li Na. Szkoda, że tak rzadko ją widywałam. Nie było czasu. Prostolinijne, uczciwe, dobrze ułożone, ale z kształceniem ich były nieustanne kłopoty. No, może moja Li Na była trochę trudna, ale cóż, odziedziczyła charakter po mnie. Najlepiej z wszystkich dzieci zapowiadał się jego bratanek – Mao Yuanxin. Lubiłam tego chłopca. Mao chyba też, choć uważał, że każdy komunista powinien chi ku, jeść gorycz, to znaczy zaznać biedy, nawet jego własne dzieci. To takie idiotyczne przeświadczenie przywódców rewolucji, synów biednych chłopów, którzy uważali, że tylko porcja goryczy pozwala nie stracić kontaktu z prawdziwymi Chinami.

A prawdziwe Chiny były czymś niedosiężnym, niepoznawalnym, zmitologizowały się jak opowieści o Długim Marszu. Przewodniczący powiedział kiedyś, że medycyna chińska, madżong i powieść „Sen czerwonej Komnaty” to wkład Chin w dorobek ludzkości. A może by tak zagrać w madżonga?

Biegnie do łóżka, grzebie, szuka, mruczy pod nosem.

Madżong, madżong, gdzieś tu był…

Rezygnuje z poszukiwań, wraca do stołu.

Chyba nie warto. Ta książka była potwornie nudna, nigdy nie przeczytałam jej w całości, ale on ją uwielbiał, utożsamiał się z głównym bohaterem, Jia Baoyu, potomkiem starej feudalnej chińskiej rodziny, który został mnichem. Cha, cha! Mnichem! To Mao nigdy nie groziło.

Podnosi pędzelek. Macza w tuszu.

Zerwanie z He Zizhen nastąpiło zanim mnie poznał, kiedy wyjechała, bądź …. hmmm… została wysłana do Moskwy. Pozwolono jej wrócić dopiero w czterdziestym dziewiątym. Wtedy, gdy mnie posłano do Moskwy. Ciekawe, czy nasze pociągi mijały się w połowie drogi?

Nakłada okulary. Pisze.

Wtedy naprawdę mało brakowało… To był pierwszy prawdziwy kryzys w moim małżeństwie z Mao. Dawid, mój ukochany Dawid, załatwił mi moją pierwszą podróż do Kraju Rad. W czterdziestym ósmym przedstawił Mao swoją siostrę, Yu Shan, śpiewaczkę opery pekińskiej. Czy to była zemsta Dawida? Za to, że zostałam żoną Przewodniczącego? Nie wiem. Postanowił w każdym razie, że należy mnie odsunąć.  A po to trzeba było oczarować Mao. W opinii Dawida moje kwalifikacje na cesarzową były niedostateczne. Byłam nie dość dobrze wychowana, nie dość dyplomatyczna. Chciał mnie przechytrzyć mój Dawid. Cha, cha, cha…

Odkłada pędzelek.

Niestety, nieomalże wymknął mi się z rąk. Miał raptem czterdzieści lat. Naprawdę, wtedy nie zrobiłam nic w jego sprawie, nic przeciwko niemu. To nie był czas najlepszy dla mnie,  tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty siódmy. Mao uczynił Dawida Przewodniczącym Państwowej Komisji Techniki, odpowiedzialnym za wprowadzanie postępu technicznego. Okazało się, że Wielki Skok przerósł Dawida. I on ośmielał się mówić o kwalifikacjach!? Wysłali go do szpitala, ale wyskoczył przez okno i złamał nogę. Podobno umarł w listopadzie pięćdziesiątego ósmego. Trwał VIII Zjazd, ryż siano dwa razy w roku. Umarł, ale ja o nim pamiętałam, w sześćdziesiątym ósmym rewolucja dopadła Fan Jin, jego żonę. Założyli jej czapkę hańby i torturowali na publicznym placu. Oszalała. Nie ona jedna, wielu innych też. Mogę to powiedzieć z absolutną pewnością. Sama na to patrzyłam.

Wstaje zza stołu.

Może raz miał rację, kiedy powiedział: masz usta i język rekina! Zawsze są z tobą kłopoty. Ludzie zabiją cię tydzień po mojej śmierci

Idzie w stronę dzbanka i miski. Zatrzymuje się.

Ciekawe, czy ona żyje? Słyszałam, że ją rehabilitowali i wróciła do zdrowia… Ach, może to tylko złośliwe plotki! To muszą być plotki, bo przecież nie przychodziłaby tu tak często.

Bierze kubek, nalewa wodę, pije. Dolewa.

Jest taka książka Malraux „Dola człowiecza” – facet niestworzone rzeczy powypisywał! To co on próbuje nazywać chińskim okrucieństwem, jest po prostu sposobem bycia i załatwiania spraw. Zgodnie z tradycją. W końcu komu może zaszkodzić błazeńska czapka z papieru?

Zastanawia się przez chwilę.

Niektórzy próbowali wmawiać, że to komunizm stworzył obozy koncentracyjne. Oj, nie, chyba nie! Nie sądzę! Obozy koncentracyjne w ramach wolnego rynku mają się z pewnością lepiej niż kiedykolwiek

Myślicie może, że demokracja nie popełnia błędów? Błądzi jak wszyscy. To samo dzieje się zawsze,  we wszystkich krajach, wszystkich ustrojach – nie znam się zbyt dobrze na historii – nawet na historii WKPB…

Śmieje się wulgarnie.

Zawsze są jacyś szpicle. W końcu nie znaczy to, że trzeba robić coś złego. Wystarczy tylko tak zwana nieustająca uwaga.

Idzie w stronę stołu. Stawia kubek, zdejmuje i odkłada okulary.

Nasz najwspanialszy cesarz nazywał się Qin Shihuangdi. Zjednoczył Chiny dwadzieścia dwa wieki temu. Założył dynastię Qin, wielce zasłużoną dynastię. Zmiotła go rewolucja. Wszystkich w Chinach zmiatały rewolucje.

Siada.

Ale nim to się stało, zbudował Wielki Chiński Mur, bez którego Chiny nie mogłyby istnieć. Bo za tym murem zatrzymał Hunów. Dla tego cesarza życie poddanego nie przedstawiało żadnej wartości. Chińczycy nienawidzili go, bo kazał palić konfucjanistów i uczone księgi. Kazał też eliminować uczonych. Ale zabił ich raptem dwustu sześćdziesięciu… czy czterystu sześćdziesięciu? Cóż takiego?

Pamiętam przemówienie Mao do hunweibinów na początku rewolucji kulturalnej. Umiał ludzi porwać…  Powiedział wtedy: Co takiego zrobił Qin Shihuangdi? Zgładził czterystu sześćdziesięciu uczonych? My zgładziliśmy czterysta sześćdziesiąt tysięcy!  Nie należy wyolbrzymiać rzeczy błahych i nie zauważać wielkich…

A najwspanialsza cesarzowa Wu Zetian – całą swą władzę oparła na donosicielach, podejrzliwości i strachu.

Dla nas Chińczyków, to rzecz całkowicie zwyczajna. Każda wstępująca dynastia niszczyła tyle, ile tylko mogła z dorobku poprzedniej. I nikt się temu nie dziwił. Oczyszczanie pola, działalność higieniczna. Takie tam pulsowanie. Mieliśmy czas i mieliśmy materiał ludzki, mogliśmy eksperymentować.

Przewodniczący przeczytał dwadzieścia cztery tomy dziejów dynastii, historia Chin naprawdę go fascynowała. I jego spojrzenie na tę historię radykalnie różniło się od tego, czego uczono mnie wcześniej – no może poza Kang Szengiem – nie było w nim miejsca na jakąś bzdurną moralność. Mao czuł największy podziw dla najokrutniejszych tyranów. Myślę, że dogłębna wiedza o małych intrygach na cesarskich dworach wywarła większy wpływ na jego idee niż cały marksizm-leninizm.

Przeciąga dłonie po twarzy.

Pokochałam go za rewolucję, za spełnienie, za to że obiecał mi władzę.

Zrywa się.

Nienawidziłam go. Bo miał sczerniałe, wypadające zęby. Bo pozwalał swoim strażnikom naigrywać się ze mnie. Uwielbiał, kiedy ludzie z jego otoczenia kłócili się ze sobą. Próbowałam od czasu do czasu zaprzyjaźnić się z kimś, ale nic z tego nie wychodziło, wszyscy mieli się przy mnie na baczności.

I słusznie. Zapamiętywałam każde, najniewinniejsze nawet wydawałoby się zdanie. Mam bardzo szczególną pamięć. Gdybym umiała rysować, bez trudu odtworzyłabym twarze wszystkich moich strażników więziennych. Wszystkich. A było ich sporo w ciągu kilkunastu lat.

Siada.

Lubiłam fotografować. Godzinami oglądałam fotografie. Obrabiałam, uczyłam się. Fotografia to bardzo plastyczny materiał. Raz ktoś jest, za chwilę znika. Ani śladu. Albo nagle pojawia się ktoś, kogo wcześniej  z pewnością nie było. Jak to, nie było?

A on lubił pływać. Narażać się na niebezpieczeństwo, narażać na niebezpieczeństwo swoją ochronę, pielęgniarki, lekarzy. Gdyby mu się coś stało? Nie wyobrażam sobie! Wszyscy próbowali mu tłumaczyć, że nie powinien się narażać. Nawet Komitet Centralny zebrał się raz specjalnie w tym celu. Na początku ja też próbowałam go odwieść od tego pomysłu, ale potem – potem, kiedy zobaczyłam, jaki jest wściekły, gdy próbują mu się przeciwstawić, wiedziałam, że nie tędy droga. Musiałam go poprzeć. Decydował o moim losie. Gdyby się utopił? To byłby prawdziwy cios dla Chin… Ale gdybym mu się otwarcie przeciwstawiła? … Oooo…

Śmieje się złośliwie.

Starałam się mówić tak, żeby jeszcze bardziej im dopiec. Tym wszystkim ochroniarzom bladym ze strachu. Chłodnym, pełnym pogardy głosem: Jestem za pływaniem. Jeżeli Przewodniczący mówi, że przepłynie Jangtse, to wie, co mówi. Żeby znowu usłyszeli: Tylko Jiang Qing całkowicie mnie popiera! I tak rzeczywiście powiedział.

A wieczorem po pływaniu, Mao wyrecytował nam swój nowy wiersz:

Wstaje na czas recytacji. Stara się mówić pięknie, przecież jest aktorką.

                        Wiatr świszcze wśród masztów,

                        Spokojnie Żółw i Wąż,

                        Rodzi się plan – południa

                        Na północ skoczy most,

                        Rzeka zmieni się w trakt.

                        Wznieście tamy na Xijiang,

                        Poskromcie deszcze w Wuhan,

                        Rzućcie jezioro w skały

                        Niech dziwią się boginki

                        Tych gór, że świat się zmienia

                        Że świat z dnia na dzień inny.*

Idzie na proscenium. Siada.

Mao chciał jak Qin Shihuangdi zostawić po sobie ślad na skórze Chin – wielką tamę na najpotężniejszej i najsłynniejszej chińskiej rzece, pomnik, który przeżyje go o wieki. Potem kłócili się o ten projekt bez przerwy. Wszyscy. Ciekawe, czy zbudowali już tę tamę? Jeśli jeszcze nie, to jest to tylko kwestia czasu, mówię wam, na pewno zbudują. Myśl Mao zwycięży, jak zawsze.

Ja nie pływałam, czasem pluskałam się, ale tylko wtedy, kiedy byłam sama. Nie umiem pływać, nie cierpiałam tych, którzy umieli, szczególnie tych, które umiały. Myślę, że niektóre poczuły to na własnej mokrej skórze w sześćdziesiątym ósmym. Ale zawsze chodziłam z Mao po plaży, brodziłam w wodzie. Wszyscy patrzyli na moje gumowce. Wiedzieli, że w lewym  jest moja stopa i jej sześć palców.

Ogląda dokładnie uniesioną do góry stopę w skarpetce.

W Pekinie Mao mieszkał na Pływalni, żeby używać basenu o każdej porze dnia i nocy. Spał w Gabinecie Aromatu Chryzantem, ale nie ze mną. Od mojej sypialni oddzielała go jadalnia.

Tak naprawdę, to rzadko go widywałam. Trwał zamknięty w swoim pokoju, którego okna zasłonięte były grubymi pluszowymi kotarami, niemal w izolacji, nie wiedząc, kiedy jest dzień, a kiedy noc. A wszyscy inni czekali. W końcu to on decydował, kiedy wstawało słońce. Kiedy nie mógł spać, dzień potrafił trwać nawet czterdzieści osiem godzin. I nikt się nie skarżył.

W sąsiedztwie Przewodniczącego domaganie się poszanowania czyichkolwiek poglądów równało się katastrofie.

To właśnie na Pływalnię przeniósł słynny jeszcze w Yananie zwyczaj organizowania wieczorków tanecznych. Jego dostawcy musieli być zmęczeni, albo może jemu nie zawsze odpowiadała świeżość towaru. W ogromnej Komnacie Wiosennego Lotosu wybierał swoje mięso – a miał do dyspozycji na przykład ponad setkę ciał  z Zespołu Działalności Artystycznej Korpusu Garnizonu Centralnego. Fokstroty, tanga, walce. I on sunący jak walec, ściskający w dwóch palcach cieniutki papieros, zmrużone oczka, słodki uśmiech, rumieniec.

Wstaje, imituje tańczącego Mao. Mruczy melodię. Porusza się jak ciężki, zwalisty mężczyzna.

Skurwiel… Wianuszek młodych kobiet dobranych pod względem urody, talentów artystycznych i przekonań politycznych. Tancerki z Pekińskiego Okręgu Wojskowego, z Biura Spraw Poufnych, z drugiego korpusu artylerii.

Idzie w kierunku stołu, siada. Pije wodę.

Wszyscy wiedzieli, ze im lepiej szły sprawy, tym bardziej rósł apetyt Przewodniczącego. Mógł się pieprzyć całymi nocami. I robił to z całą masą dziewcząt i to coraz młodszych.

Czy cierpiałam? Przeklinałam tego bydlaka dzień i noc. Obyś umierał w męczarniach, żeby twoje ciało zgniło, psuło się i śmierdziało za życia, żeby wszystkie twoje zęby wypadły, a wszystkie twoje cipy zdychały w bólu i cierpieniu tuż po wyjściu z twojego łóżka.

Kiedy zaczęłam rewolucję kulturalną, odeszły wszystkie cierpienia cielesne.  Choroby i tęsknoty. Przemawiałam w imieniu rewolucji, byłam psem gończym rewolucji. A kiedy dopadałam ofiarę, to… to było jak spełnienie…

Bierze pędzelek do ręki. Odkłada.

Nie, tego nie będę pisać. Lepiej niech zostanie wersja z książki Roxane Witke.

Byłam chyba inna niż on. Mao był pochłonięty seksem, jakby to był cel życia, a nie środek do osiągania celów. Zresztą kiedyś nasze potrzeby przecież się spotkały. Przynajmniej on tak myślał. Zawsze po nocy spędzonej z nim, opowiadałam wszystkim, że była to noc miłości i rzecz jasna wychwalałam go.  Jemu też mówiłam, jakim jest wspaniałym kochankiem. Stary tłuścioch.

Parska.

Nie miałam wyjścia. On musiał wszystko kontrolować, nawet kolor moich majtek, więc nosiłam tylko takie, jakie go podniecały. Jedwabne, śliskie, w kolorze… nie uwierzycie… w kolorze błękitu. Przewodniczący ponad wszystko kochał kolor nieba.

Wkłada okulary. Bierze pędzelek, pisze.

W pięćdziesiątym szóstym zachorowałam na raka szyjki macicy.

Odkłada pędzelek.

Rozpaczałam… Nie wiedziałam, co mi jest… Nikt nie chciał mi powiedzieć… nikt nie chciał ze mną rozmawiać… Mao patrzył tylko znacząco na lekarzy. I wysłali mnie samolotem do ZSRR. Samą… Psa Przewodniczącego potraktowaliby lepiej…

Milknie na chwilę.

Płakałam, bez przerwy pakałam…

Bierze pędzelek, pisze.

Leczenie kobaltem przyniosło pełny sukces… tak mówili lekarze… ale ja ciągle czułam się chora.

Przez następne dziesięć lat moją jedyną rozrywką stało się zapraszanie gości i zadręczanie ich. Zażywałam lekarstwa i opowiadałam szczegółowo o każdej kolejnej mojej chorobie, a właściwie o działaniu, jakie ma przynieść zażywane lekarstwo. Oni liczyli, że podam im maotai – mocną wódkę i dobre jedzenie, ja oczywiście kazałam w końcu je podawać, ale nim to się stało, goście nie chcieli już jeść i pić.

Lekarze zalecili mi tai ji chuan, walkę bokserską z cieniem. A mnie wszystko męczyło. Kolory powodowały ból oczu. Tylko jasnozielony mogłam znieść. Kazałam wszystko pomalować na zielono. I po kolei zwalniałam moje pielęgniarki, choć niektóre same nocą uciekały z wrzaskiem, pogryzione przez moją ukochaną małpeczkę.

Rzuca pędzelek.

On na nie patrzył. Były młode. Jego ciało dyszało i pragnęło. Śmierdziel! Umysł należał do mnie, ale ciało, ciągle gdzieś ciągnęło to tłuste cielsko.

Kiedyś w nocy obudziłam się i długo dzwoniłam na pielęgniarkę. Nie przychodziła. Dyżurka była pusta. Przebiegłam przez jadalnię, to było po dniu jego urodzin, wpadłam do gabinetu i zobaczyłam jak ona siedzi na nim, a on… a on podryguje w rytm jej ruchów. Oszalałam z wściekłości. Krzyczałam: skurwiel… kurwa… skurwiel… skurwiel… Nie potrafiłam znaleźć żadnego innego słowa.

Wiecie, co zrobił? Uciekł przed moim gniewem! Wyjechał w środku nocy. Oczywiście wiedziałam, że to ja będę musiała przeprosić. Napisałam karteczkę z cytatem z „Wędrówek na Zachód”, najsłynniejszej chińskiej powieści: Ciałem jestem w pieczarze Wodnej Zasłony, ale moje serce podąża za tobą.**

Wybaczył mi, ale odtąd nie mogłam już wejść do jego sypialni bez zapytania strażnika.

Wszystkie te młode dziewczyny wezwanie Przewodniczącego uważały za uśmiech losu, najwspanialsze doświadczenie, jakie mogło je spotkać w życiu. Dla większości Chińczyków samo uchwycenie spojrzenia Mao, kiedy stał na szczycie Tiananmen, było najbardziej ekscytującym przeżyciem. Ci, którzy dostąpili zaszczytu dotknięcia, tygodniami nie myli rąk, a ich krewni przybywali, by dotknąć ręki, której dotknęła ręka Mao.

W pięćdziesiątym siódmym, po moim powrocie z Moskwy, sytuacja stała się znowu prawdziwie niebezpieczna. Pojawiła się młoda kobieta, która oficjalnie towarzyszyła wszędzie Przewodniczącemu – była urzędniczką w Biurze Spraw Poufnych i udawała moją przyjaciółkę. Ja zresztą też. Przygoda z pielęgniarką nauczyła mnie, że to, co wolno Przewodniczącemu, jest całkowicie zakazane jego rodzinie, współpracownikom i personelowi. Już nie krzyczałam.

I na szczęście wiedziałam, że żadna kobieta nie będzie panować zbyt długo. Żadna, oprócz mnie. Jego apetyt był nienasycony, a młode kobiety zwykle głupie. Wystarczyło spokojnie usunąć się w cień, kiedy one próbowały zająć moje miejsce.

Żadna młoda dziewczyna nie mogła nawet przypuszczać, że mężczyzna w jego wieku może szaleć na punkcie seksu. A on potrzebował coraz częstszych orgii z wieloma młodymi kobietami jednocześnie. Skurwiel! I kazał im studiować całe fragmenty podręcznika seksu daoistycznego, by przygotowały się odpowiednio do następnej schadzki.

Podpiera czoło dłonią, zdejmuje okulary, przeciera oczy.

Wszystkie trafiały do łóżka Przewodniczącego, gdy były młodymi niewinnymi dziewczynami.  Obcowanie z nim demoralizowało je całkowicie. Jego władza czyniła je zbyt pewnymi siebie, zabierała im cały wdzięk.

Trzeba było być mu równą, by nie ulegać nigdy do końca i kontrolować jego żądze. A to tylko ja potrafiłam.

Kiedyś, kiedy zaraził się rzęsistkiem, rozniósł go na wszystkie zespoły artystyczne, które go właśnie obsługiwały. Bydlak! Lekarze, mimo najrozmaitszych starań, nie byli w stanie nawet przez kilka dni utrzymać go w abstynencji. Uważał, że skoro jemu to nie szkodzi, nie ma najmniejszego znaczenia, ile kobiet zarazi.

Na dodatek nigdy się nie kąpał, zawsze wycierano go tylko gorącymi ręcznikami. Na jakieś niewyraźne sugestie, mówił wprost: Obmywam się w ciałach moich kobiet. Wtedy już rozumiałam, że tak naprawdę wyświadczył mi ogromną przysługę, wyłączając mnie ze swoich erotycznych popisów. Nie musiałam się dzielić, ani bać, ani brzydzić.

Pociągali go również młodzi mężczyźni. Na jego wyraźne polecenie, strażnicy musieli być chłopięco przystojni. Kazał im masować się przed snem, by łatwiej zasnąć. Także swój członek. Na tym się nie kończyło. Wciągał ich do łóżka. A przecież z całą pewnością nie był homoseksualistą.

Pije wodę.

Jak mogłam to znosić? Ano, zwyczajnie. Wiedziałam, że albo ja zaakceptuję rzeczywistość, albo rzeczywistość mnie zmiecie. Nie było trzeciej drogi. W pięćdziesiątym siódmym epizod nazwany później „epizodem czarnej flagi”,  to była kolejna lekcja dla mnie, szkoła przed rewolucją kulturalną. Przewodniczący pokazał mi system mianowania i zrzucania z samej góry na samo dno piekła.

Wstaje i idzie na proscenium.

Prawdziwy duch komunizmu przejawiał się najpełniej w  systemie zależności i powiązań. Ten, kto polecał kogoś na jakieś stanowisko, stawał się jednocześnie za niego całkowicie odpowiedzialny, a ten drugi całkowicie mu podległy. Nie było mowy o jakimkolwiek głosie krytyki. I to działało. Dawało oparcie i ochronę. Ale w pewnym momencie stało się niebezpieczne. Naruszyło wszech kontrolę Przewodniczącego. System stał się nieprzenikalny nawet dla niego. I cóż on zrobił? Oczywiście, poddał się biegowi spraw, biegowi, którego tempo jak zwykle on sam wyznaczał.

Zaczęło się tym, że ni z tego ni z owego ośmiu niższych szczeblem sekretarzy odważyło się na krytykę kierownictwa kancelarii ogólnej. To było jawne naruszenie zasad. Czyżby? 

Mao nie pokazywał się przez parę dni, zamknięty w swoim pokoju. Nad głowami krytykantów zawisły prawdziwie czarne chmury. Aż tu nagle spoza zamkniętych drzwi poczęły wydostawać się sugestie poprawy stylu pracy – zachęta do swobodnej wypowiedzi na niższych szczeblach, dyskusji i krytyki, szczególnie tych metod postępowania, które można by uznać za konserwatywne i prawicowe. Ludzie wpadli w panikę. Mają jednak krytykować? Ale jak, by krytyka była dobrze przyjęta? Więc tych ośmiu śmiałków dobrze wiedziało, co robi? 

W ciągu paru dni Mao zesłał na wieś prawie całe wyższe kierownictwo kancelarii ogólnej. A ci, co zostali, na nowo zrozumieli: nie ma żadnej niezłomnej zasady, poza tą, którą wskaże palec Mao.

Podobnie było ze mną. Obiecał mi, że jeśli będę cierpliwa, dostanę kiedyś prawdziwą władzę. Jeśli będę cierpliwa i posłuszna.

Wraca do stołu. Siada. Wkłada okulary. Pisze.

Kiedy się ze mną żenił, musiał zobowiązać się, że będzie mnie trzymał z dala od działalności politycznej. I prawie przez dwadzieścia lat tak było. Nie mogłam mu towarzyszyć w ważnych naradach i spotkaniach. Czasem tylko, kiedy czuł się zagrożony, kiedy potrzebował opieki – wtedy, kiedy oddawał się politycznej chorobie lub odosobnieniu i odsuwał od wszystkich ludzi – wtedy pozwalał mi się zbliżyć.

Pozornie tylko nie dbał o moją karierę. On mnie kształcił. W czterdziestym dziewiątym dał mi mało znaczącą funkcję. Zostałam zastępcą dyrektora Komitetu Kinematografii. Myślałam, że będę mogła trochę porządzić, ale bardzo szybko kazał mi złożyć rezygnację. Podobno wszyscy skarżyli się na mnie.

Potem zrobił ze mnie zastępcę dyrektora Biura Politycznych Sekretarzy w Kancelarii Ogólnej i też kazał mi ustąpić – podobno budziłam powszechną grozę.

Potem zostałam jedną z jego sekretarek – odpowiedzialną za czytanie „Cankao Ziliao” –  bardzo się starałam, ale Przewodniczący uznał, że nie potrafię pojąć, co to znaczy fakt prasowy; nadaję znaczenie rzeczom nieważnym, a bagatelizuję istotne, mówił że jestem xiao congming – oszczędna na drobiazgach.

Krzyczy, prawdziwie rozzłoszczona.

I do końca nie chciał mi przyznać racji, że Anglia nigdy nie była w równym stopniu feudalna jak Chiny. A to jest prawda i ja to wiem, bo tam panowały najczęściej kobiety, a kobiety są zdecydowanie bardziej postępowe!

W końcu mianował mnie po prostu członkiem Grupy Pierwszej – czyli specjalnej grupy do obsługi Przewodniczącego.

A wiecie, w której kategorii partyjnej kazał mnie zaszeregować? W dziewiątej. Jego totumfacki miał wyższą, siódmą. Ale on dbał o mnie. Wtedy tego nie rozumiałam. Że czeka na stosowny moment, by wysunąć mnie na pierwszą linię.

Przez całe lata nic nie robiłam. Nie zajmowałam się nawet jedzeniem. Jadaliśmy osobno. On ogromne porcje obrzydliwej, tłustej wieprzowiny. Uważał, że świnina powoduje rozrost mózgu. Nie mogłam na to patrzeć, jak tłuszcz ścieka mu po palcach, po brodzie, za poły szlafroka…

Krzywi się.

Kiedyś w Lushanie, kiedy podarowałam mu kilka naprawdę znakomitych fotografii, napisał dla mnie wiersz. To był jedyny wiersz, który napisał tylko dla mnie.

                        W niebiesko-zielonym brzasku widzę dziko rosnące sosny…***

Zastanawia się nad dalszym ciągiem.

Tak się zaczynał. Wtedy ja też odpowiedziałam mu wierszem, napisałam poemat „O sobie samej”:

Wznoszący się nad rzeką niebotyczny szczyt

                        Ma oblicze spowite we mgle

                        Przeważnie nie można go ujrzeć

                        Z rzadka tylko ukazuje się w całym swym majestacie

Milczy przez chwilę w samozachwycie.

W Lushanie jego faworytą była młoda pielęgniarka. A ja chciałam mu wreszcie powiedzieć, że nie zasługuję, by ciągle pozostawać w cieniu.

Chyba w końcu to zrozumiał. Nie powiedział tego, ale zrozumiał.

Zniecierpliwiona.

Po co ja to wszystko piszę? I tak nikt się nie dowie. Choć właściwie, to dobrze. Bo nawet gdyby wiedział i tak by nie zrozumiał. Ja jestem Chiny, całe moje życie to Chiny. A w Chinach wszystko od zawsze przedstawia się na swój własny sposób.

Podnosi głowę do góry.

Pewnie nie uwierzycie, ale nie zamieniłabym moich Chin na żadne inne miejsce świata. Byłam tu przecież szczęśliwa, nawet jeżeli trwało to bardzo krótko. Mój szczęśliwy czas, moje prawdziwe życie, to rewolucja kulturalna – wtedy robiłam, co chciałam i mogłam dosięgnąć każdego – no, prawie każdego, poza tymi paroma, których stary kutwa osobiście chronił.

Mao durzył się wtedy w Zhang Yufeng, kelnerce. Ciągle trzymał ją przy sobie. Oczywiście nie tylko ją. Wtedy ostatecznie wymieniliśmy się wolnością. Dał mi władzę i przysiągł, że mnie nigdy nie odprawi. Ja przystałam na jego kobiety. Na jakiś czas… Gdzieś w środku mnie czaiła się i czekała na stosowny moment zdrada. Zawsze uważałam, że warto zdradzać.

Uśmiecha się.

Warto, oznaczało wartość w moim rozumieniu wartości.

Mój czas zaczął się dwa dni po zamknięciu obrad dziesiątego plenum. Dwudziestego dziewiątego września tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego po raz pierwszy pojawiłam się publicznie. Tylko krok dzielił mnie od momentu, w którym cała chińska kultura trafiła wreszcie pod moje skrzydła. Czułam się zdrowa i pełna sił. Wiedziałam, co przede wszystkim trzeba tępić: burżuazyjne przesądy i duchy przeszłości. Liczyć się winna tylko sztuka, która ukazuje konflikty klasowe.

Jest podniecona.

Rozpoczęłam podróże, odwiedzałam teatry, opery. Zaczęłam od reformy opery pekińskiej. Nawet na to mi pozwolił. Zakazałam wystawiania jakichkolwiek dzieł, w których pojawiają się duchy; część librett, które choć trochę się do tego nadawały, sama poprawiałam.

Staje wyprostowana w pozie napoleońskiej.

Wchodziłam wszędzie ze słowami: jestem prostym żołnierzem, patrolem straży Przewodniczącego na ideologicznym froncie walki. Tylko ja wiedziałam, gdzie jest linia frontu i kogo trzeba wziąć na celownik. Moja pamięć mogła zacząć działać. Musiałam oczywiście liczyć się z każdym życzeniem Mao, ale dzięki temu miałam i moje poletko wolności.

Siada, jej twarz przeszywa grymas bólu. Podnosi kubek, pije.

Przewodniczący nie mógł się pogodzić, że kierownictwo partii straciło swój tygrysi pazur i tylko myśli jak wykarmić naród. On wiedział, że trzeba permanentnej rewolucji, że co jakiś czas trzeba wstrząsnąć partią.

W sześćdziesiątym czwartym ukazało się pierwsze wydanie „Wyjątków z dzieł Przewodniczącego Mao” – najsłynniejsze dzieło świata, mała czerwona książeczka, nasz chiński modlitewnik. Do sześćdziesiątego ósmego wydrukowano siedemset czterdzieści milionów egzemplarzy.

Wtedy wreszcie Mao zdecydował, że pora przestać udawać dobre stosunki  z Wielkim Bratem. Pora całkowicie zmienić front.  Nadszedł czas, by zacząć liczyć się z Ameryką i z nią równać. I tak już zostało.

Zdejmuje i odkłada okulary.

Naszych kadrowców wystarczyło lekko przećwiczyć, by nie próbowali podnosić głowy. Do tego najlepsze było parę miesięcy na wsi. Kiedy wracali, znowu znakomicie wiedzieli, skąd wypływa źródło prawdy.

Szesnastego maja sześćdziesiątego szóstego przyjęty został Okólnik – fundamentalny dokument. Powstała Centralna Grupa do spraw Rewolucji Kulturalnej. Weszli do niej sami najbardziej zaufani towarzysze. Potem mówiono, że lewacy. Chen Boda został szefem, Kang Szeng doradcą. Ja zostałam pierwszym zastępcą kierownika.

Zrozumiałam, że mogę swobodnie zająć się wyszukiwaniem elementów burżuazyjnych w partii. Mao, jak to miał już wcześniej w zwyczaju, usunął się w cień. Czekał, co czas przyniesie.

To była jego metoda. Posiać wiatr, burza miała się wyszaleć poza nim.

Wstaje, chodzi nerwowo.

Wróg sam wpadł nam w ręce. Wu Han – wiceburmistrz Pekinu i profesor historii na Uniwersytecie Pekińskim – opublikował dramat „Dymisja Hai Ruia”. Sądził, że zachwyci Przewodniczącego, w końcu wybrał na głównego bohatera ulubioną postać historyczną Mao. Napisał pean na cześć uczciwego urzędnika na dworze dynastii Ming, którego Mao często stawiał za wzór do naśladowania i nawoływał do wystawiania tradycyjnych oper o nim. Dał się nabrać na apele Przewodniczącego i dostał się pod ostrzał.

Mao odczytał dramat jako krytykę i w końcu wszyscy zobaczyli w tym dramacie krytykę Przewodniczącego. Poddaliśmy Wu Hana torturom, przyznał się do wszystkiego, a potem zgnił w więzieniu. Po nim przyszła kolej na następnych, jego dwóch najbliższych kolegów i ich protektora, burmistrza Pekinu – Peng Chena.

A potem już poszła lawina, jakby płytki madżonga trącił jakiś lekki powiew. Fiuuu… poleciały, jedne na drugie. Zapalił się rewolucyjny duch na uniwersytecie i wywieszono pierwszą gazetkę wielkich hieroglifów, ujawniającą nazwiska najważniejszych reakcjonistów – starych profesorów.

Nawet Mao osobiście wymalował gazetkę i wezwał w niej do ataku na najwyższe kierownictwo. To był dla rewolucji życiodajny okres.

Aż osiem razy jedenaście milionów czerwonoarmistów przemaszerowało przed Przewodniczącym, stojącym na trybunie przed bramą cesarskiego pałacu na Tiananmen. Szli z prawdziwego porywu serca. Rozbrzmiewała słynna pieśń: „Od Wschodu wstaje Słońce  – w Chinach pojawia się Mao Zedong”.

Milknie, porusza bezgłośnie wargami, jakby wtórowała pieśni. Patrzy gdzieś nad głowami widzów.

To był hymn, prawdziwy hymn.

A młodzi zmiatali wszystko, wszystko co stare. Mao nazywał ich tak pieszczotliwie: swoimi „młodymi generałami”. Uczniowie i studenci zawsze chętnie wychodzą na ulice. Cóż, później trzeba ich wprawdzie miażdżyć gąsienicami czołgów, ale na początku są niezastąpieni.

To właśnie młodzi założyli więzienie przy każdej fabryce, każdym uniwersytecie, w każdej wsi. To oni organizowali wiece, na których zatwardziałe burżuazyjne elementy musiały w czapce hańby stać godzinami pochylone w ukłonie, z rozpostartymi ramionami, bite, poniewierane, opluwane, obrzucane nieczystościami. Należało się to wrogom klasowym. Zapanował prawdziwy rewolucyjny duch. Nawet w szkołach dzieci maltretowały nauczycieli.

Przewodniczący wciąż stał za mną. Napisał nawet do mnie list, w którym kazał mi być czujną: Nie pozwól, by zwycięstwo uderzyło ci do głowy, napisał. Ale napisał też: Wo xihuan tianxia da luan. Kocham wielki chaos pod kopułą niebios.

Przeciąga się, rozkłada ramiona jakby chciała zagarnąć przestrzeń.

Wreszcie  Pekin należał do mnie. Nikt nie był bezpieczny, nawet najbliżsi współpracownicy Mao. Tak długo trzymał mnie blisko siebie, uczył, bym teraz zwyciężyła dla niego. Mogłam cały kraj pogrążyć w anarchii. Dokładnie sprawdziłam, czy to działa. Sięgnęłam najwyżej, po numer drugi w partii. Liu Shaoqi najpierw spadł z drugiej pozycji na ósmą, a potem zdechł w ciężkim więzieniu Kaifeng w sześćdziesiątym dziewiątym. Musiał poczuć jak się umiera. Na pewno. Choć nie znam szczegółów. To załatwił nowy numer drugi: Lin Biao. Do tego służył.

Uśmiecha się złowrogo.

Przez jakiś czas.

Idzie w kierunku proscenium. Siada.

Wybraliśmy Lin Biao, bo Mao mu wierzył, miał go za swego pretorianina. Znakomicie się nadawał. W czterdziestych latach uzależnił się od morfiny i opium. W czterdziestym dziewiątym wysłano go do Moskwy na leczenie. Lin Biao nie wrócił już do nałogu, ale też nigdy nie wrócił całkowicie do siebie. Bał się wiatru i światła, więc starał się wychodzić jak najrzadziej. Tak bał się wody, że sam jej dźwięk wywoływał u niego sraczkę. Nie pił w ogóle płynów, jego żona podawała mu wodę, maczając w niej ugotowaną na parze fasolę. Nie korzystał z klozetu. Oddawał stolec kucając na łóżku nad nocnikiem, nakryty kołdrą jak namiotem. Zresztą problemy z oddawaniem stolca dotyczyły chyba wszystkich rewolucjonistów. Zaparcie jako choroba rewolucji. Niezły temat.

Śmieje się głośno.

Mao też miał problemy. Kazał swoim strażnikom robić sobie wlewy doodbytnicze, kopać doły na polu i tam się wypróżniał. Odgłosy jego perystaltyki nagradzane były w Grupie Pierwszej oklaskami, a szczęśliwe bezbolesne wypróżnienia biesiadami.

Patrzy w skupieniu.

W końcu Mao zdecydował, że sytuacja jest wystarczająco dobra dla niego i że my, jego komitet do spraw rewolucji kulturalnej mamy za dużo władzy. Uwięził nawet Chen Bodę. A w końcu poróżnił się z Lin Biao. O co? O władzę. I Lin Biao okazał się najbardziej reakcyjnym elementem w partii.

Mao go zabił. Nie, to Lin Biao chciał zabić Przewodniczącego i sam zginął. Na pewno zginął, nawet nie warto o tym wspominać. Katastrofa lotnicza!

Klęka. Opiera dłonie o podłogę.

Mao umarł dziewiątego września siedemdziesiątego szóstego. I to był mój koniec. Szykowałam zamach stanu, byłam tak blisko celu. Prawie gotowa. Jak to się stało, że mnie wyprzedzili?

Kiedy umarł, sama zrobiłam dla niego białe papierowe kwiaty i przewiązałam je szarfą, na której napisałam: Mojemu nauczycielowi, Przewodniczącemu Mao. Od twojej uczennicy i towarzyszki Jiang Qing.

Czyżbym okazała zbyt wielką słabość? Czyżbym zbyt mocno zapadła w żałobę? Myślałam, że jestem bezpieczna. Czy to źle, że chciałam zrobić to, o czym marzyłam przez całe życie?

Aresztowali mnie w Komnacie Wiosennego Lotosu. Nie spodziewałam się. Nikt się nie spodziewał. Aresztowali wszystkich.

Wang Hongwen z Szanghaju, członek Komitetu Centralnego – dostał dożywocie, umrze na wątrobę; Zhang Chunqiao z Szanghaju, redaktor naczelny „Jiefang Ribao” – dostał karę śmierci, zamienioną na dożywocie, w czasie procesu odmówił zeznań; Yao Wenyuan z Szanghaju, zwany Grubą Pałką, w osiemdziesiątym pierwszym skazany na dwadzieścia lat więzienia.. To jemu Mao powierzył napisanie artytułu przeciw dramatowi o Hai Rui, który potem poprawił własnoręcznie. I Jiang Qing, czwarta z czworga.

Pamiętam: to Mao pierwszy nazwał nas bandą czworga. W siedemdziesiątym czwartym  roku, na posiedzeniu Biura Politycznego. Wtedy, kiedy powoli zaczął nas od siebie odsuwać.

Trzymałam się cały czas  trzech zasad, które wpoił mi Przewodniczący. Zasad starożytnego filozofa Lao Zi: nigdy nie zaczynam pierwszy, mówił Mao; wobec ataku nic nie robię, cofam się i milczę. Wtedy wróg myśli, że wygrał i odsłania swoje prawdziwe oblicze. Czekam aż przychodzi moment stosowny do odwetu. Wtedy uderzam. To po prawdzie metoda konfucjańska, mówił Mao, ale po prawdziwej prawdzie, to była jego metoda. 

Wyciąga z kieszeni ziemniak. Łapczywie, wielkimi kęsami, dojada.

Na mnie już naprawdę czas, na mnie już najwyższy czas. Wkrótce zacznie świtać i strażnik się zjawi. W końcu rewolucja to nie podwieczorek. Sam Mao zawsze tak mawiał.

Garbi się.

Zrobili nam pokazowy proces. Zaczął się niemal rok po aresztowaniu,  a wyrok zapadł cztery lata później. Tylko ja, ja jedna wiedziałam, że ten sąd, który nas sądzi, to farsa. Że tak naprawdę stajemy przed sądem historii, która nie ma nic wspólnego z dniem dzisiejszym. Dopiero przyszłość nas osądzi. A w każdym razie mnie.

Na procesie mówili: nihilistka. A co to znaczy nihilista? To rewolucjonista, któremu odebrano władzę, zniewolony…

Już w czasie procesu nawet z fotografii zaczęli wymazywać moją twarz. Czy to miało znaczyć, że mnie nie ma, nie było? Nieprawda! To znaczy, że wciąż jestem i że wciąż się mnie boją. Byłam cesarzową, prawdziwą cesarzową, bardziej prawdziwą niż Ci Xi, niż Wu…

Opada z sił.

Ach, cóż wy możecie wiedzieć!

Ośmiuset widzów z całego kraju. I sprawiedliwość! Jakieś nowe oblicze sprawiedliwości! Przewodniczący nie bawił się w żadne takie teatralne przedstawienia. Sam najlepiej wiedział, czy ktoś jest winny. A tutaj próbowali nam powiedzieć, że winny jest maoizm. Kliki Lin Biao i Jiang Qing.

Wyrok i tak znałam. Znali go wszyscy oskarżeni. Od pierwszej chwili. A jednak. A jednak tylko ja walczyłam w sądzie. Krzyczałam. Oskarżałam ich. Tylko ja. Wiedziałam, że mój krzyk to głos rewolucji. Głos Wielkiego Sternika, którego śmierdzących szczątków za żadne skarby świata nie odważyliby się ruszyć.

Skazali mnie na śmierć, ale jednocześnie w typowy sposób – szukali wyjścia salomonowego – zawiesili wykonanie wyroku. To taka metoda na pokazanie, jak bardzo skazani zmienili się w więzieniu. Po dwóch latach ogłosili, że zmieniają wyrok na karę dożywocia.

Krzyczy.

Mogą sobie wsadzić swój wyrok!

Jej twarz przeszywa grymas bólu. Zgina się w pół.

Teraz już naprawdę muszę się położyć.

Idzie do łóżka, wkłada na głowę czapkę czerwonoarmisty. Moment ciszy, nawet w mrugającym obrazkami telewizorze.

JIANG QING najpierw kładzie się na wznak, sztywno, po chwili zakopuje się w nagromadzonych na łóżku szmatach. Głos w telewizorze ulega chwilowemu wzmocnieniu i wdziera się w  ciszę. Po chwili normuje się i szemrze jednostajnie.

JIANG QING unosi się jeszcze raz na łokciu.

Żeby ten telewizor … zdechł.

Wszystko gaśnie. Ciemność i tylko ekran telewizora, i jego miarowy głos.

 KONIEC

* wiersz Przejażdżka łodzią, w przekładzie Tadeusza Kubiaka, opr fil. Olgierda Wojtasiewicza. ze zbioru Mao Tse-tung, Szesnaście wierszy, PIW, Warszawa 1959

** Wu Chengen, Wędrówki na Zachód, przekład Tadeusz Zbikowski, Czytelnik, Warszawa 1984

*** pozostałe fragmenty poetyckie [w:] Dr Li Zhisui, Prywatne życie Przewodniczącego Mao. Przekład z angielskiego Zygmunt Zaczyn, Wydawnictwo Philip Wilson, Warszawa 1998

Jiang Qing – ( 1913-1991), szkołę średnią i kursy aktorskie ukończyła w Jinanie. Aktorka teatralna i filmowa w Szanghaju (1934-37). W sierpniu 1937 trafiła do bazy komunistów w Yananie. Rok później została czwartą żoną Mao Zedonga. Z tego związku rodzi się jedno dziecko, córka Li Na (1940).   Warunkiem zgody BP KPCH na oficjalny związek było zobowiązanie Mao Zedonga, że Jiang Qing nie będzie publicznie prezentowana jako jego żona oraz, że przez dwadzieścia lat nie podejmie działalności politycznej. W 1962 wkracza na scenę polityczną: inicjatorka i głowna wykonawczyni reformy opery pekińskiej (1963-65), jedna z czołowych postaci rewolucji kulturalnej (1966-69). Członek KC i Biura Politycznego (1969-76), gdzie przewodziła frakcji radykalnej. Po śmierci Mao Zedonga podjęła próbę przejęcia władzy. Aresztowana (6 października 1976), w styczniu 1981 skazana karę śmierci w zawieszeniu na dwa lata, zamienioną w 1983 na karę dożywotniego więzienia. Według oficjalnych informacji w 1991 popełniła samobójstwo.

Ostatnie wpisy

Archiwa