ORSELNWEG 23

O

Stoją na końcu ulicy. Jest ich siedmioro. Tylko siedmioro. Część się jeszcze nie odnalazła. Tak. Jeszcze, powtarza w duchu Eliza. Zaklina w ten sposób los. Podobno pan Stanisław znalazł już Amelię i starą panią Ablową. Część pogubiła się w drodze. Wacek został w Białymstoku, Wanda i Tomek w Poznaniu, Irena z dziećmi powiedziała w Bydgoszczy, że nigdzie dalej się nie ruszy. Nie ma siły. Ani metra więcej. Kto ją zmusi? Kto jej każe? Próbowali namawiać. Perswadować. Co pocznie sama w obcym mieście? Zostańcie, nie zostawiajcie mnie samej. Ja już dalej nie mogę! Nie chcę! Nie potrafię! Nie zrobię ani kroku, bo oszaleję. Albo umrę. Żadnego więcej ruchu. Tutaj, tutaj.

Nie, nie. Eliza zdecydowanie nie może zostać w tym strasznym szarym mieście. Te szyny, te kamienice… Okropne. Chciałaby do domu, chciałaby niespiesznie pospacerować, oprzeć się o mur na Bernardyńskiej, zobaczyć niebo w prześwicie bramy, poczuć zapach suszącej się na sznurkach bielizny. Ale musi jechać dalej, a oni muszą z nią. Szukać jakiegoś miasta na przetrwanie poniewierki. Zanim nie uda im się wrócić. Zanim świat nie wróci do normalności. I będą mogli wejść do swojego domu na Antokolskiej i nie będą musieli uciekać, znowu uciekać, ciągle uciekać, przez ile lat człowiek może uciekać? Niech już Tadeusz ze Zdzisławem zostaną  nad tym morzem, gdzie podobno dostali pracę. Jak Pan Bóg przykazał, na kolei. Kolejną pracę, skoro Eliza wciąż nie może przystać na żadne z wielu mijanych w drodze miast. Zdzisław pisał przed miesiącem z tej Bydgoszczy: … sytuacja ułożyła się tak diabelnie szybko, że nawet nie bardzo jest kiedy napisać obszerny list, wobec czego p. Stanisław będzie musiał wszystko szczegółowo opowiedzieć. Musi Mamusi opisać w jakich warunkach jechaliśmy, gdzieśmy byli, jakeśmy załatwili nasze sprawy, a o reszcie to już będziemy sobie opowiadać jak się zobaczymy…

Może i miasto nad morzem będzie lepsze niż tamto, trochę bardziej ludzkie… I stoi teraz na końcu ulicy, która niczego jej nie przypomina. Obok jej mąż Tadeusz, jej syn Zdzisław, jej córka Beatrycze, pan Stanisław, przyszły zięć i jego rodzice, Wincenty i Anna. Eliza odrywa się od drewnianego wózka, na którym złożyli część swoich tobołków, stawia na ziemi podręczny sakwojaż i patrzy. Ulica wznosi się łagodnie. Tabliczka z nazwą: Orselnweg. Żadnego znanego widoku. Poza lejem w ziemi po prawej, w miejscu gdzie stał pewnie jeszcze jeden dom, lejem z którego ciągle snuje się dym, jakby bomba dopiero co spadła. Jakie to dziwne, dziury w ziemi wszędzie są takie same, nawet jeżeli domy były całkowicie różne.

Eliza patrzy. Pozostali skupieni wokół niej; nie ruszą się dopóki ona nie pójdzie pierwsza. Panie, czy każdy ciężar to właśnie ona musi dźwigać na swych barkach? Każdy ciężar, każdą decyzję, całą rodzinę, teraz dwie rodziny, prawie trzy.  Panie jak to możliwe, że na jedne słabe plecy zrzucasz cały świat, wszystkie wybory, wszystkie losy, a te plecy są w stanie wszystko dźwignąć? Jakby wprawiały się w dźwiganiu. Im więcej ciężarów, tym więcej siły.

Eliza patrzy.    

Posklejane ze sobą niczym czworaki piętrowe domy z czerwonej cegły, spadziste dachy pokryte czerwonymi dachówkami, puste oczodoły okien, nie ocalała ani jedna szyba, gdzieniegdzie powiewające strzępy firan, jakby nie dość troskliwa gospodyni nie pomyślała, co też się stanie, kiedy wiatr będzie szarpał, a deszcz smagał te delikatne bawełniane koronki. Przed każdym domem schludny ogródek kwietny ogrodzony drewnianym płotem, za domami są większe, pewnie  warzywne ogrody, przyzwoite płoty, pomalowane na zielono równiutkie sztachety, u góry i na dole zakończone poprzecznym obramowaniem, dochodzące aż do umieszczonych poprzecznie furtek zamykanych na małe zasuwki.

Eliza jeszcze nigdy nie widziała takich zgrabnych zasuwek, furtek zamocowanych w ceglanych murkach zwieńczonych betonowymi rowkowanymi czapami i wyrastających ze ściany każdego domu, po co, właściwie po co, może dla ozdoby, no bo jaki mogłyby mieć inny praktyczny sens? I zaraz dalej te zakończone fantazyjnym ślimakiem ni to trzepaki, ni to żeliwne płotki, zdecydowanie za niskie, dzielące na pół każdy ganek, jeden dla dwóch bliźniaczych domów, ze schodkami w górę bądź w dół, z takiego samego jak murkowe czapy żeberkowanego betonu. Takimi samymi esami-floresami są też zakończone kraty w prostokątnych bezszybych okienkach drzwi wejściowych, solidnych, zielonych, od wewnątrz watowanych i pikowanych wielkimi mosiężnymi guzami, żeby było cieplej. Ślimacze fantazje, chyba jedyne fantazje na tej ulicy, gdzie wszystko jest prostokątne, bliźniaczo zestawione, odbite w niewidzialnym lustrze.

Kto to mógł wymyślić, żeby postawić całą ulicę takich samych domów, w naszych stronach nie do pomyślenia, każdy dom musiał być choć trochę inny.  Eliza już już ma zabrać się do liczenia sztachet, to by ją uspokoiło, to pokazałoby czy domy rzeczywiście są równej szerokości, to pozwoliłoby jej zebrać myśli. Odetchnąć. Ale czuje ciągle, nawet wtedy, kiedy patrzy na ulicę, te sześć par wbitych w jej kark oczu. Czekających na wyrok. Musi coś powiedzieć.

Słyszy jak Tadek szepcze jej koło ucha: Chodźmy, Elu, chodźmy. Jeszcze chwila. Eliza patrzy. Opuszcza głowę i kieruje spojrzenie na bruk z kocich łbów, na nieprzyzwoicie wręcz równe krawężniki, na kwadratowe płyty chodnika. Porządna ulica. Są nawet latarnie, solidne żeliwne gazowe latarnie, ciekawe dlaczego nic się nie ślimaczy w ich wyglądzie, przecież też mogłyby zawierać jakiś żeliwny ozdobnik, odrobinę całkowicie bezsensownej, nikomu niepotrzebnej fantazji?  W ogrodach kwitną bzy. Jak w domu. Białe i bzowe, pojedyncze i podwójne. I fioletowe, jeszcze nierozwinięte, prawie czarniawe. Te bzy pachną tak mocno, tak samo. To dziwne, po raz pierwszy odkąd musieli wyruszyć na zachód, odkąd  wsiedli do swego czterdziestego pierwszego wagonu przesiedleńczego transportu, Eliza znajduje w sobie kawałek opuszczonego domu. Zapach bzu. To naprawdę zdumiewające. To właściwie niemożliwe. Eliza wie, że najtrudniej odnaleźć zapach. Coś może nawet wyglądać tak samo. Ale pachnieć? To się nie zdarza.  Eliza wie.  Świadomość nie jest kwestią iluminacji. A wiedzy.

Spojrzenie Elizy sunie jeszcze raz, najpierw wzdłuż powybijanych okien na parterze, potem jej broda  lekko unosi się i oczy napotykają zwieńczenie ulicy, prostopadle ustawiony dom, zamykający widok. To jest ślepa ulica. Ale to naprawdę, naprawdę nie może znaczyć nic więcej poza tym, że to mała i cicha ulica.

Eliza podnosi walizkę. I rusza pod górę. Chodźmy. Czy teraz przekracza jakąś magiczną granicę, czy coś znaczy ten krok, który teraz stawia? Czy to, że wspina się teraz pod górę oznacza, że pozwoli przywieźć ze stacji swój kufer?

Idą krok za krokiem, powoli, zmęczeni wdrapywaniem się na ponapoleońskie forty. Jaki piękny ten park, który minęli, ścieżki wysadzane żywopłotami, jeszcze niedawno ktoś je strzygł i formował. Kort tenisowy, łąka pełna stokrotek i złocieni, i staw do którego wpływa tocząca się po wielkich niby-schodach struga, ale to nie struga, to burzówka, jak zwał tak zwał, niech będzie że burzówka, Elizie nie chce się dociekać sedna spływającej wody.  Docierają w końcu do drzwi, nad którymi na ceglanym murze widnieje biała wypukła emaliowana tabliczka z równo wypisanymi cyframi: dwa i trzy. Dwadzieścia trzy. Serce Elizy zamiera na chwilę, a potem trzepoce, drży jak złapana w pułapkę mysz, ale nie jest to spazm przedśmiertny, to inny strach, strach który budzi nadzieja. Dwadzieścia trzy. Co z tego, że inny krój cyfry? Co z tego, że dolny brzuszek trójki nosi ślad po kuli? To jednak dwadzieścia trzy; numer jej domu w Wilnie.

Dom jest narożny, z lewej połączony z numerem dwadzieścia jeden. Poniżej płotu skarpa, na niej krzak dzikiej róży i tarnina wśród otoczaków podtrzymujących ziemię i trawy, róża kwitnie jasno różowo, kolor delikatny jak mgiełka, kontrastujący z zieleniami liści i traw, i z szarościami kamieni, ale także z kartonowym odcieniem papieru, którym wypełniono otwory po szybach, przez co z wnętrza domu nawet nie próbuje się wymknąć ani jedna firanka.

Dwa schodki w dół. Drzwi. A na nich przybity papier, nasza bumaga, mówi Tadeusz.  Jaka znowuż bumaga, pyta trochę zniecierpliwiona tymi słowami, które traktuje jak próbę nacisku, Eliza. I czyta najpierw wodząc oczami od lewej do prawej, a potem szybko to, co po prawej, a potem pomagając oczom ustami tylko niektóre słowa po lewej.

ПОМЕЩЕНИЕ И ВЕСЬ ИНВЕНТАРЬLOKAL I CAŁE URZĄDZENIE
ЗАНЯТЫZAJĘTE PRZEZ
ПОЛЬСКИМ УПРАВЛЕНИЕМPOLSKĄ DYREKCJĘ
ГОСУДАРСТВЕННЫХ ЖЕЛЕЗНЫХKOLEI PAŃSTWOWYCH
ДОРОГ В ГДАНЬСКЕw GDAŃSKU
ИКАЗОМ ВЕРХОВНОГОNA PODSTAWIE ROZKAZU
ГЛАВНОКОМАНДОВАНИЯGŁÓWNEGO DOWÓDZTWA
КРАСНОЙ АРМИИ НР 220172CZERWONEJ ARMII Z DNIA
ОТ 9 АВГУСТА 19449.8.1944. Nr. 220172
ВХОД ЛИЦАМ ВОЕННЫМ ИWSTĘP OSOBOM
ГРАЖДАНСКИМWOJSKOWYM i CYWILNYM
КАТЕГОРИЧЕСКИ ВОСПРЕЩАЕТСЯSUROWO WZBRONIONY
ДИРЕКТОР УПРАВЛЕНИЯDYREKTOR KOLEI.
Poniżej pieczęć podłużna niebieska:Dyrekcja Okr. Kol. Państw.
Wydział Handlowo-Taryfowy

Eliza naciska klamkę, ale drzwi nie ustępują. Przepraszam, mówi Tadeusz, klucz, tutaj mam klucz, gorączkowo szuka w kieszeni, weź klucz, zamknąłem na wszelki wypadek. Na wszelki wypadek Eliza odwraca głowę, wiedzie  swymi szarymi oczami po twarzach skupionej za sobą grupy ludzi, zatrzymuje spojrzenie na Tadeuszu i łagodnie niby, ale w ten jedyny, jej tylko właściwy, nieznoszący sprzeciwu sposób, wydaje polecenie: ty otwórz. Ręce Tadeusza są niespokojne, Eliza wszystko widzi, choć stara się zachować cierpliwość, ale w końcu udaje mu się przekręcić klucz. Drzwi nawet nie skrzypią.  Tadeusz odwraca się i cofa.  Eliza wchodzi pierwsza, dopiero za nią nieśmiało pozostali, Zdzisław przez chwilę jakby próbuje wysforować się do przodu, pewnie chce coś pokazać, ale Tadeusz przytrzymuje jego bateldres, niech matka idzie pierwsza.

Eliza przechodzi przez przedsionek, po lewej widzi białe drzwi i kręte schody na piętro, rusza na wprost, znowu przedpokój, taki sam wąski jak sionka, po prawej dwoje drzwi, po lewej jedne, na wprost kolejne drzwi. Eliza jest trochę zdezorientowana, te ostatnie drzwi są lekko uchylone, przez szparę sączy się smuga światła, przystaje więc niezdecydowana, dosłownie na mgnienie oka, i zaraz idzie dalej, staje na progu kuchni, na wprost przed sobą ma zasłonięte kartonem okno, podchodzi, otwiera je na oścież i w tym samym momencie wpuszcza do kuchni całą zieleń tylnego ogrodu. Pierwszy jest rosnący tuż za oknem krzak forsycji i wsuwające do wnętrza swe wąsy, pnące się po ścianie domu pędy winorośli, dalej dróżka wysadzana po obu stronach krągłymi krzaczkami bukszpanu. Pod płotem po lewej porzeczki i maliny, po prawej agrest, na dwóch podłużnych, ciągnących się wzdłuż ścieżki grządkach narcyzy, tulipany i bratki. Pozostałe grządki to warzywniak, aż kipiący młodą zielenią dopiero co wzeszłych marchewek, pietruszek i selerów; jest nawet mały zagon kartofli. Jak w domu, wzdycha Eliza i tęskni do swoich grządek, których nawet nie zdążyła w tym roku obsiać. Czy ktoś o nie zadba? Czy ktoś o niej wspomni? Czy jej ogród jeszcze istnieje?

Ona nie pozwoli zmarnować się ani jednej roślinie. Jeśli tu będzie, to oczywiste. Dopóki tu będzie. Czuje oddechy kobiet na plecach, pewnie powinna coś powiedzieć, ale przecież nie może to być zwykła paplanina, powinna powiedzieć coś znaczącego, a na to jest jeszcze za wcześnie. Nie znajduje w sobie słów. Kredens po prawej, pomalowany olejną farbą na kolor kości słoniowej, drewniane gałki drzwiczek i szuflad, białe lniane ścierki na haczykach, taki sam drewniany stół po lewej w rzędzie z piecem (jakie piękne rzeźbione drzwiczki do duchówki) i zlewem – zlew malutki, wąski i głęboki, kran umieszczony zbyt wysoko, strasznie musi chlapać, na pewno dlatego ktoś nasadził na niego długi gumowy wężyk. Na stole kubki i chleb przykryty haftowaną w niebieskie krzyżyki płócienną serwetką. Eliza zawraca, znowu staje na progu, wchodzi do pokoju po prawej, duże wypełnione sączącym się przez szpary w kartonie słońcem wnętrze robi wrażenie jakby za chwilę miał ktoś się pojawić i zaprosić na herbatę. Eliza spokojnie, powoli otwiera wszystkie okna, słońce zalewa pokój. Sofka obita burgundowym welurem zachęca do siadania, Eliza czuje ból swoich nóg, obok etażerka, podchodzi do sofki, sprawdza miękkość ręką, solidna, sprężysta, siada.

Jest zmęczona, śmiertelnie zmęczona. Przed sobą widzi nagle oczy Ireny w Bydgoszczy, ani kroku, żadnego ruchu więcej i te twarze naprzeciw swojej, skupione tylko na niej, jakby kompletnie nieciekawe tego, co widzą, gdzie są, jakby kompletnie pozbawione własnej woli, czekające, czy pozwoli im spocząć. Siadajcie wreszcie, mówi Eliza, a sama wstaje, idzie do drugiego pokoju, po drodze dotyka kordonkowej serwety na stole, widzi przezroczysty wazon z gałązką dzikiej róży na środku stołu, ten sentymentalizm Tadeusza, to nigdy się nie zmieni, wysuwa spod stołu krzesła, liczy, wspaniały owalny stół,  dla dużej rodziny, takiej jak jej rodzina, chociaż jak już wreszcie wszyscy się zjawią i tak się przy nim nie zmieszczą, krzesła z wysokimi oparciami wyściełane takim samym jak sofa welurem. Eliza wchodzi do drugiego pokoju, ten niestety jest północny, wypełnia go półmrok, nawet kiedy otwiera okno i tak widzi, że skarpa i płot jeszcze dodatkowo zabierają światło. Pod ścianą prosta szafa biblioteczna, w środku tylko kilka książek, po niemiecku, chyba nie powinna się dziwić, ona czyta po niemiecku, wychowywała się w Odessie i Wiedniu, czyta też po rosyjsku, po angielsku i po polsku, ale najbardziej lubi francuską literaturę, tylko tam czasami udawało jej się znaleźć siebie, a po co człowiek czyta książki, tylko po to, żeby oszukać swoją samotność; wielki bezstylowy kredens, Zdzisław pewnie będzie się sprzeczał, że to art déco, ale dla niej, dla Elizy, żadna to sztuka ta jego art déco, zawracanie głowy, maszyna do szycia w głębi, przyda się, mały stolik na kółkach z kryształowym blatem, kto to robi kryształowe blaty, wystarczy chwila nieuwagi…

Chciałaby teraz pójść na piętro, nim cokolwiek zdecyduje, chciałaby dokładnie się rozejrzeć, ale to zmęczenie, które poczuła przed chwilą, to niebywałe wręcz pragnienie odpoczynku, każe jej zawrócić w stronę światła. Jeszcze raz spogląda w okno. Wróble skaczą po krzakach bzu i ćwierkają. Wróble, wróble. Patrzy na serwantkę pełną porcelany i kryształów i już już ma się zamyślić nad zupełnie inną serwantką, już już czuje to charakterystyczne drapanie i ucisk w gardle, gdy uświadamia sobie wszystkie te oczy nadal w nią nieruchomo wbite, ni to z nadzieją, ni to z lękiem, słyszy ciężkie milczenie, które wypełnia jasny pokój i wie, że dłużej nie może zwlekać, musi coś powiedzieć, musi wydać wyrok. Musi i nie ma siły, musi i buntuje się przed przymusem, musi i nie chce właśnie dlatego, że musi, i siada na brzegu sofy, podnosi oczy i nim poczuje, że biały sufit nad nią poczyna krążyć z jakąś zawrotną szybkością, zanim przestrzeń wokół niej zamieni się w matową, gęstą czerń, wypowie jedno słowo.

Zostajemy.

Ostatnie wpisy

Archiwa